1
Koniec sezonu.
Napisane przez
Michał P.
,
18 listopad 2015
·
3054 Wyświetleń
Rzeka X jest najdalej płynącym ze strumyków na które zapuszczam się w poszukiwaniu pstrągów, i głównie dlatego najmniej z nich wszystkich odwiedzanym. Rzeka, na której do tej pory żadnego wielkiego potokowca nie złowiłem, jak też i nie miałem na niej jakichś spektakularnych efektów. Rzeka mimo tego wszystkiego bliska sercu i zawsze wspominana z uśmiechem na ustach.
Gdyby ktoś na początku sezonu powiedziałby mi, że to właśnie na niej poprawię w tym roku swoją życiówkę, zapewne głośno bym go wyśmiał a słowa te zapomniał niczym mało śmieszny żart, całkowicie nie warty uwagi.
Sezon grubych kleni na muchę trwał w najlepsze do tego stopnia, że kiedy podczas któregoś z rzędu wypadu uświadomiłem sobie, iż przekroczyłem już próg ostatniego miesiąca na połów pstrąga, nerwowo zacząłem przeglądać w telefonie kalendarz pytając sam siebie, jak i kiedy ten czas mógł tak szybko minąć. Przez błogie i całkiem nieustatkowane korzystanie z darów letniej, nizinnej rzeki straciłem właściwie rachubę nie tylko w określaniu dnia tygodnia, lecz jak się okazało także i miesiąca.
Jak to się stało, że pierwszy od niepamiętnych czasów pstrągowy wypad zaprowadził mnie nad rzekę X dokładnie nie pamiętam, ale chyba kierowałem się zabezpieczeniem "tyłów" , co na wypadek ewentualnego niepowodzenia z potokami mogło oznaczać szybki i skuteczny "przerzut" na rzekę z kleniami, którą mijałbym w drodze powrotnej. Sierpniowe dni były jeszcze bardzo długie, więc z powodzeniem można było przygotować sobie taką jakże przyjemną , a nawet wręcz wskazaną na osłodzenie goryczy pstrągowej porażki alternatywę.
Porażki jednak nie było; zamiast tego spędziłem wspaniały dzień, który zapoczątkował serię kolejnych wyjazdów na X. Wody w rzece było tyle, co kot napłakał, lecz właśnie ten czynnik stał się fundamentem, na którym opracowałem skuteczną technikę pozwalającą mi cieszyć się całkiem przyjemnymi wynikami. Brały ładne pstrągi będące teraz w szczycie swojej najlepszej formy; w pięknych barwach, grube, masywne i potwornie silne. Przyłowem trafiały się lipienie, stanowiące niejednokrotnie wisienkę na torcie. I tak mijały ostatnie dni sezonu, od deski do deski spędzane w ciszy małego strumyka, gorącu sierpniowych upałów, magii dalekiej nimfy w złocisty, pełen melancholii poranek i suchego chruścika o przeciągającym się w nieskończoność zmierzchu. Raj pstrągowego łowcy - samotnika.
Owego dnia, który jak się później okazało został jednym z tych, które pamięta i wspomina się do końca życia, przyjechałem nad rzekę jeszcze przed wschodem słońca. Wyprzedziłem je wprawdzie niewiele, bo zaraz po tym jak wyszedłem z auta, rozciągając nie do końca jeszcze rozruszane po krótkiej nocy kończyny, jego promienie zaiskrzyły w kroplach rosy zdobiących liście i łodygi traw i łąk, otulających niknącą w ich świeżej o tej porze zieleni wstążkę ledwo dostrzegalnego strumyka. Magicznej aurze, jaka towarzyszyła tej chwili wręcz nie dało się poddać bez cichego westchnienia zachwytu nad jej pięknem i urokiem, paraliżująco działającym na wszelkie ludzkie zmysły i skutecznie pobudzającym je do życia. Identyczny wpływ odczuwała chyba także i sama natura, która nagle rozbrzmiała śpiewem ukrytego wciąż w niedalekich zaroślach ptactwa; szumem delikatnego, subtelnie kołyszącego trzcinami wiatru; muzyką chóru niewidocznych świerszczy, zadziwiających niebywałym wyczuciem rytmu. A może to tylko zwykły, niemal codzienny rytuał przywitania tej wspinającej się z minuty na minutę coraz wyżej rozgrzanej do czerwoności słonecznej obręczy, po pełnych nieprzeniknionej ciemności godzinach nocnej rozłąki?
Postanowiłem rozpocząć od odcinka, na którym poprzednio zakończyłem. Wąska struga przepływająca powolnym, równomiernym tempem przez "morze" gęstych trzcin, niemożliwych do przedarcia się od strony brzegu. Wtedy nic konkretnego nie złowiłem, jednak instynkt podpowiadał mi, że można spodziewać się tutaj fajnej ryby.
Krok po kroku podążałem w górę rzeczki, zanurzony po pas w wodzie. Rzutem rolowanym obławiałem powolutku każdy centymetr. Rzut - kroczek do przodu, następny rzut - następny kroczek. Zbliżałem się coraz bardziej do niedużego przewężenia, które zamknąwszy wyjście z zakrętu z napoczętej na nim rynny tworzyło bardzo obiecujące zagłębienie. Nimfka, której wzór wyselekcjonowałem na podstawie wyników z poprzednich wypadów, wpadła do wody tuż za przewężeniem i niesiona nurtem zanurkowała wzdłuż chylących się nad powierzchnią traw. Branie było ledwo wyczuwalne, jednak zdążyłem w porę z zacięciem i szklak ugiął się pod pierwszymi targnięciami zaskoczonej zapewne ryby, która zaczęła płynąć w moim kierunku. Nie mogłem przez to dobrze określić, jakiej wielkości może być mój przeciwnik, jednak byłem przekonany, że jest to powyżej 40 centymetrów, co było wystarczającym powodem do pojawienia się uśmiechu na twarzy.
Ryba gwałtownie przyspieszyła swój spływ w moim kierunku tak, że ledwo zdążyłem z wybieraniem linki by utrzymać ją w ciągłym napięciu. W międzyczasie kilka potężnych szarpnięć wygięło kij po samą rękojeść. Wiedziałem już, że to godny przeciwnik. Przez cały ten czas nie widziałem choćby cienia kształtu, który ciągnął za sobą napięty sznur nieustannie pulsującymi, energicznymi pociągnięciami. Ryba przepłynęła tuż obok mnie, zakręciła koło i z impetem odjechała na kilka metrów by na koniec wbić się w pas podwodnych zarośli. Wędka wygięta w pałąk amortyzowała coraz gwałtowniejsze harce, jednak parkowanie w trzcinach mogło zakończyć tę walkę zanim nastąpi szczęśliwy finał. Zdążyłem na czas. Wyrwałem garść trzcin a zwolniona z potrzasku ryba znów zaczęła przede mną uciekać, wciąż nie ukazując się choćby na chwilę. Czyżby brzana? Nie dość, że na końcu zestawu miałem coś potwornie silnego, to jeszcze ciągle kurczowo trzymającego się dna.
Pot wypłynął mi na czoło, marszczące się coraz bardziej z niepewności nad wynikiem tego pojedynku. Szala zwycięstwa nie przechylała się na żadną ze stron. Nawet nie wiedziałem, co od dobrych kilku minut wozi mnie nieustannie w górę i w dół strumienia. W końcu zacząłem dostrzegać coraz bardziej zbliżającą się w stronę powierzchni sylwetkę, mieniącą się w promieniach porannego słońca złotym blaskiem. Zamarłem, kiedy wielkie, upstrzone kropami cielsko pokazało się na wierzchu, demonstrując dumnie samczy, pełen agresji pysk. Ogon, który każdym mocniejszym zamachem rozpędzał tę lokomotywę, bryzgał dookoła kroplami wody, skrzącymi się w powietrzu. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem, lecz pierwszy szok szybko minął. Teraz, wiedząc jakich gabarytów jest pstrąg z którym przyszło mi się zmierzyć, zadanie wyholowania go na brzeg stało się jeszcze trudniejsze. Z tyłu głowy czułem, że im dłużej będzie się przeciągać ta próba sił, tym większa szansa, by to pstrąg wyszedł z opresji obronną "płetwą".
Pstrąg ustawił się do mnie ogonem, i choć już mocno zmęczony, wciąż nie chciał definitywnie się poddać lecz jednostajnymi ruchami mocarnej i wielkiej jak żagiel płetwy uciekał w górę. Żeby go za nią chwycić wystarczyłoby już bardzo niewiele, lecz za żadne skarby nie chciałem ryzykować przeciągnięcia przyponu przez przelotki na szczytówce. I tak oto oddalony ode mnie o jego napiętą do granic długość pstrągal zaciągnął mnie kilka metrów z powrotem w górę rzeki. W końcu na chwilę znieruchomiał, i gdy ja zastanawiałem się czy chwytać go ręką, czy może użyć zbyt małego podbieraka, ryba zdobyła się na ostatni odjazd w stronę zatopionego korzenia. Była już jednak zbyt słaba. Mniej więcej w połowie dzielącego nią od badyli dystansu mięsisty szklak odwrócił kierunek jej pływu i skierował w gotowy do użycia podbierak. Przyszykowany stałem już przy brzegu. Pstrąg wpłynął do siatki za pierwszym razem a ja czym prędzej wydobyłem ciężki jak cholera pakunek na brzeg. Był mój.
Patrycja pewnie się zdziwi, że tak wcześnie będę w domu - pomyślałem trzymając kierownicę. Wracałem, w euforycznym stanie, ze szczęściem wypisanym na twarzy. Nie mogłem już zostać dłużej nad rzeką. Czułem dokładnie to samo co rok temu, gdy udało mi się złowić podobnie wielkiego pstrąga. Spełnienie do tego stopnia, że mimo iż do końca sezonu pozostał jeszcze ponad tydzień, ja w myślach składałem już deklaracje, że odpuszczam. Wtedy pewnie bardzo bym się zdziwił wiedząc, że za kilka dni znów pojawię się nad rzeką, i w tym samym miejscu które obdarzyło mnie tak wielkim szczęściem złamię kij zaledwie po godzinie łowienia.
Kolejne kilometry mijały na nadzwyczaj niepośpiesznej jeździe, a ja wciąż wracałem oczyma wyobraźni do chwili gdy mogłem mu się przyjrzeć bez obaw, że zestaw nie wytrzyma jego potężnej siły a on sam zniknie, zanim zdążę nacieszyć się jego pięknem. Coś, czego całkowicie się nie spodziewałem, czym nie zaprzątałem sobie głowy świadomy kilkunastu dni dzielących mnie od końca sezonu, właśnie się stało, i to na rzece, której nigdy nie posądzałem o chęć by uczynić dla mnie tak wspaniałą niespodziankę. Bajecznie ubarwiony, ogromny pstrąg leżał teraz na zanurzonej w wodzie trawie i wracał do sił, rytmicznie poruszając wielkimi płatami skrzelowymi. Przyglądałem się jego wielkim, czerwonym plamkom, rozlanym między ramy białych obwódek; mozaice kropek jakby "napryskanych" pędzlem malarza na błyskającym złotem cielsku, masywnym, krępym.. hipnotyzującym. Delikatnie przytrzymywany w nurcie dawał znać, prężąc się co chwila, że jest już gotowy, by odpłynąć do swojego królestwa. Nie czekałem dłużej..
Gdyby ktoś na początku sezonu powiedziałby mi, że to właśnie na niej poprawię w tym roku swoją życiówkę, zapewne głośno bym go wyśmiał a słowa te zapomniał niczym mało śmieszny żart, całkowicie nie warty uwagi.
Sezon grubych kleni na muchę trwał w najlepsze do tego stopnia, że kiedy podczas któregoś z rzędu wypadu uświadomiłem sobie, iż przekroczyłem już próg ostatniego miesiąca na połów pstrąga, nerwowo zacząłem przeglądać w telefonie kalendarz pytając sam siebie, jak i kiedy ten czas mógł tak szybko minąć. Przez błogie i całkiem nieustatkowane korzystanie z darów letniej, nizinnej rzeki straciłem właściwie rachubę nie tylko w określaniu dnia tygodnia, lecz jak się okazało także i miesiąca.
Jak to się stało, że pierwszy od niepamiętnych czasów pstrągowy wypad zaprowadził mnie nad rzekę X dokładnie nie pamiętam, ale chyba kierowałem się zabezpieczeniem "tyłów" , co na wypadek ewentualnego niepowodzenia z potokami mogło oznaczać szybki i skuteczny "przerzut" na rzekę z kleniami, którą mijałbym w drodze powrotnej. Sierpniowe dni były jeszcze bardzo długie, więc z powodzeniem można było przygotować sobie taką jakże przyjemną , a nawet wręcz wskazaną na osłodzenie goryczy pstrągowej porażki alternatywę.
Porażki jednak nie było; zamiast tego spędziłem wspaniały dzień, który zapoczątkował serię kolejnych wyjazdów na X. Wody w rzece było tyle, co kot napłakał, lecz właśnie ten czynnik stał się fundamentem, na którym opracowałem skuteczną technikę pozwalającą mi cieszyć się całkiem przyjemnymi wynikami. Brały ładne pstrągi będące teraz w szczycie swojej najlepszej formy; w pięknych barwach, grube, masywne i potwornie silne. Przyłowem trafiały się lipienie, stanowiące niejednokrotnie wisienkę na torcie. I tak mijały ostatnie dni sezonu, od deski do deski spędzane w ciszy małego strumyka, gorącu sierpniowych upałów, magii dalekiej nimfy w złocisty, pełen melancholii poranek i suchego chruścika o przeciągającym się w nieskończoność zmierzchu. Raj pstrągowego łowcy - samotnika.
Owego dnia, który jak się później okazało został jednym z tych, które pamięta i wspomina się do końca życia, przyjechałem nad rzekę jeszcze przed wschodem słońca. Wyprzedziłem je wprawdzie niewiele, bo zaraz po tym jak wyszedłem z auta, rozciągając nie do końca jeszcze rozruszane po krótkiej nocy kończyny, jego promienie zaiskrzyły w kroplach rosy zdobiących liście i łodygi traw i łąk, otulających niknącą w ich świeżej o tej porze zieleni wstążkę ledwo dostrzegalnego strumyka. Magicznej aurze, jaka towarzyszyła tej chwili wręcz nie dało się poddać bez cichego westchnienia zachwytu nad jej pięknem i urokiem, paraliżująco działającym na wszelkie ludzkie zmysły i skutecznie pobudzającym je do życia. Identyczny wpływ odczuwała chyba także i sama natura, która nagle rozbrzmiała śpiewem ukrytego wciąż w niedalekich zaroślach ptactwa; szumem delikatnego, subtelnie kołyszącego trzcinami wiatru; muzyką chóru niewidocznych świerszczy, zadziwiających niebywałym wyczuciem rytmu. A może to tylko zwykły, niemal codzienny rytuał przywitania tej wspinającej się z minuty na minutę coraz wyżej rozgrzanej do czerwoności słonecznej obręczy, po pełnych nieprzeniknionej ciemności godzinach nocnej rozłąki?
Postanowiłem rozpocząć od odcinka, na którym poprzednio zakończyłem. Wąska struga przepływająca powolnym, równomiernym tempem przez "morze" gęstych trzcin, niemożliwych do przedarcia się od strony brzegu. Wtedy nic konkretnego nie złowiłem, jednak instynkt podpowiadał mi, że można spodziewać się tutaj fajnej ryby.
Krok po kroku podążałem w górę rzeczki, zanurzony po pas w wodzie. Rzutem rolowanym obławiałem powolutku każdy centymetr. Rzut - kroczek do przodu, następny rzut - następny kroczek. Zbliżałem się coraz bardziej do niedużego przewężenia, które zamknąwszy wyjście z zakrętu z napoczętej na nim rynny tworzyło bardzo obiecujące zagłębienie. Nimfka, której wzór wyselekcjonowałem na podstawie wyników z poprzednich wypadów, wpadła do wody tuż za przewężeniem i niesiona nurtem zanurkowała wzdłuż chylących się nad powierzchnią traw. Branie było ledwo wyczuwalne, jednak zdążyłem w porę z zacięciem i szklak ugiął się pod pierwszymi targnięciami zaskoczonej zapewne ryby, która zaczęła płynąć w moim kierunku. Nie mogłem przez to dobrze określić, jakiej wielkości może być mój przeciwnik, jednak byłem przekonany, że jest to powyżej 40 centymetrów, co było wystarczającym powodem do pojawienia się uśmiechu na twarzy.
Ryba gwałtownie przyspieszyła swój spływ w moim kierunku tak, że ledwo zdążyłem z wybieraniem linki by utrzymać ją w ciągłym napięciu. W międzyczasie kilka potężnych szarpnięć wygięło kij po samą rękojeść. Wiedziałem już, że to godny przeciwnik. Przez cały ten czas nie widziałem choćby cienia kształtu, który ciągnął za sobą napięty sznur nieustannie pulsującymi, energicznymi pociągnięciami. Ryba przepłynęła tuż obok mnie, zakręciła koło i z impetem odjechała na kilka metrów by na koniec wbić się w pas podwodnych zarośli. Wędka wygięta w pałąk amortyzowała coraz gwałtowniejsze harce, jednak parkowanie w trzcinach mogło zakończyć tę walkę zanim nastąpi szczęśliwy finał. Zdążyłem na czas. Wyrwałem garść trzcin a zwolniona z potrzasku ryba znów zaczęła przede mną uciekać, wciąż nie ukazując się choćby na chwilę. Czyżby brzana? Nie dość, że na końcu zestawu miałem coś potwornie silnego, to jeszcze ciągle kurczowo trzymającego się dna.
Pot wypłynął mi na czoło, marszczące się coraz bardziej z niepewności nad wynikiem tego pojedynku. Szala zwycięstwa nie przechylała się na żadną ze stron. Nawet nie wiedziałem, co od dobrych kilku minut wozi mnie nieustannie w górę i w dół strumienia. W końcu zacząłem dostrzegać coraz bardziej zbliżającą się w stronę powierzchni sylwetkę, mieniącą się w promieniach porannego słońca złotym blaskiem. Zamarłem, kiedy wielkie, upstrzone kropami cielsko pokazało się na wierzchu, demonstrując dumnie samczy, pełen agresji pysk. Ogon, który każdym mocniejszym zamachem rozpędzał tę lokomotywę, bryzgał dookoła kroplami wody, skrzącymi się w powietrzu. Nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem, lecz pierwszy szok szybko minął. Teraz, wiedząc jakich gabarytów jest pstrąg z którym przyszło mi się zmierzyć, zadanie wyholowania go na brzeg stało się jeszcze trudniejsze. Z tyłu głowy czułem, że im dłużej będzie się przeciągać ta próba sił, tym większa szansa, by to pstrąg wyszedł z opresji obronną "płetwą".
Pstrąg ustawił się do mnie ogonem, i choć już mocno zmęczony, wciąż nie chciał definitywnie się poddać lecz jednostajnymi ruchami mocarnej i wielkiej jak żagiel płetwy uciekał w górę. Żeby go za nią chwycić wystarczyłoby już bardzo niewiele, lecz za żadne skarby nie chciałem ryzykować przeciągnięcia przyponu przez przelotki na szczytówce. I tak oto oddalony ode mnie o jego napiętą do granic długość pstrągal zaciągnął mnie kilka metrów z powrotem w górę rzeki. W końcu na chwilę znieruchomiał, i gdy ja zastanawiałem się czy chwytać go ręką, czy może użyć zbyt małego podbieraka, ryba zdobyła się na ostatni odjazd w stronę zatopionego korzenia. Była już jednak zbyt słaba. Mniej więcej w połowie dzielącego nią od badyli dystansu mięsisty szklak odwrócił kierunek jej pływu i skierował w gotowy do użycia podbierak. Przyszykowany stałem już przy brzegu. Pstrąg wpłynął do siatki za pierwszym razem a ja czym prędzej wydobyłem ciężki jak cholera pakunek na brzeg. Był mój.
Patrycja pewnie się zdziwi, że tak wcześnie będę w domu - pomyślałem trzymając kierownicę. Wracałem, w euforycznym stanie, ze szczęściem wypisanym na twarzy. Nie mogłem już zostać dłużej nad rzeką. Czułem dokładnie to samo co rok temu, gdy udało mi się złowić podobnie wielkiego pstrąga. Spełnienie do tego stopnia, że mimo iż do końca sezonu pozostał jeszcze ponad tydzień, ja w myślach składałem już deklaracje, że odpuszczam. Wtedy pewnie bardzo bym się zdziwił wiedząc, że za kilka dni znów pojawię się nad rzeką, i w tym samym miejscu które obdarzyło mnie tak wielkim szczęściem złamię kij zaledwie po godzinie łowienia.
Kolejne kilometry mijały na nadzwyczaj niepośpiesznej jeździe, a ja wciąż wracałem oczyma wyobraźni do chwili gdy mogłem mu się przyjrzeć bez obaw, że zestaw nie wytrzyma jego potężnej siły a on sam zniknie, zanim zdążę nacieszyć się jego pięknem. Coś, czego całkowicie się nie spodziewałem, czym nie zaprzątałem sobie głowy świadomy kilkunastu dni dzielących mnie od końca sezonu, właśnie się stało, i to na rzece, której nigdy nie posądzałem o chęć by uczynić dla mnie tak wspaniałą niespodziankę. Bajecznie ubarwiony, ogromny pstrąg leżał teraz na zanurzonej w wodzie trawie i wracał do sił, rytmicznie poruszając wielkimi płatami skrzelowymi. Przyglądałem się jego wielkim, czerwonym plamkom, rozlanym między ramy białych obwódek; mozaice kropek jakby "napryskanych" pędzlem malarza na błyskającym złotem cielsku, masywnym, krępym.. hipnotyzującym. Delikatnie przytrzymywany w nurcie dawał znać, prężąc się co chwila, że jest już gotowy, by odpłynąć do swojego królestwa. Nie czekałem dłużej..
- remek, Friko, mario i 15 innych osób lubią to
Dzięki Twoim wpisom czuję że bez większych skutków ubocznych mój system nerwo-muchowy ;-) dotrwa do sezonu pstragowego